Z cudzego na nasze i odwrotnie

2007-07-31 15:43

We włoskim języku istnieje wyraz: „traduttore” – to znaczy tłumacz. Istnieje też „tradittore”, to znaczy zdrajca. Włosi mówią: „traduttore-tradittore”, czyli tłumacz-zdrajca. Jeśli uważa się, że czysta polityka, a przecież ona jest sztuką tego, co możliwe, da się to także rozumieć jako sztukę kompromisu. Jeśli jednak przyjąć, że ważniejsza jest od nich chemia między przywódcami, politykami, to ja mam pytanie: którzy tłumacze są chemiczni i jak się kształci tłumacza chemicznego? Idąc dalej – którzy z naszych tłumaczy są mistrzami w tłumaczeniu np. mowy ciała? Mowa ciała – bardzo ważna.

Kilkakrotnie już mieliśmy do czynienia z mało precyzyjnymi komunikatami o sukcesach naszych polityków, a to w Brukseli a to w Paryżu, a to w Waszyngtonie i niemal regułą staje się ostatnio, że zaledwie po kilku dniach „nas zwykłych ludzi obca prasa ze snu budzi…” i nie jest to budzenie przez konwaliowe dzwoneczki. Dalej – czy ktoś pomyślał o tym, że może by zacząć szkolić tłumaczy z ministerialnego na polski? Z urzędniczego na nasze? Niedawno uważnie słuchałam kogoś, po kim poznać można było – nie powiem – że ostatnio pilnie się uczy, pojedyncze słowa były nawet mi znane, ale zestawione razem, sorry, nic nie znaczyły. A już tony, które im towarzyszyły, przypominały próby orkiestry przed koncertem. Co to było? – zapytałam zdumiona. Pomińmy – usłyszałam, ważniejsze, że nie wiadomo, o czym.

Tłumacze to zawód przyszłości.

 

Starszych pytać!

Kiedyś w Tele-Echu dla zilustrowania naszej narodowej specjalności – zawiści, posłużyłam się cytatem z Karola Irzykowskiego (1873-1944), w międzywojniu znanego krytyka literackiego, eseisty i pisarza (m.in. „PAŁUBA”, prekursorska w tendencjach prozy), który i mawiał i napisał: „Jeśli kanonik w Poznaniu zostaje prałatem, szewc w Radomiu kładzie się chory do łóżka”. Została w ten sposób nazwana zawiść w stanie czystym.

Po kilku dniach w liście zapytał mnie surowo pewien profesor z Krakowa: „Gdzie Pani u Irzykowskiego to znalazła?”

Jest nawet zabawne patrzeć, jak coś staje na głowie, bo zamiast ja szukać wiedzy u profesora, profesor szuka jej u mnie. Ale samo stawianie na głowie, przyznają Państwo, jak dalece byłoby nienaturalne, życie oraz wiedzę plącze, ale także je urozmaica.

Po jakimś czasie powiedzenie to powtórzył w radiu Jerzy Waldorff. I tak już zostało: „jak mawia Jerzy Waldorff”. O prawdziwym autorze ani słowa. Dlaczego? Bo łatwiej i wygodniej.

Mój ulubiony Ogórek uczynił tak właśnie, opowiadając, jak to Julian Stryjkowski (m.in. „Bieg do Fragala”, „Głosy w ciemności”, „Austeria” i in.), pytany o to, ile ma lat, odpowiedział: „Jak to ile? Tyle co wszyscy!”. Wymyślił? Nie, cytował! Byłam świadkiem, kiedy powstał oryginał: na tarasie przed kolacją w Oborach (Dom Pracy Twórczej Związku Literatów Polskich), słuchałam wśród paru osób opowieści Magdaleny Samozwaniec (siostry poetki Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, 1891-1945, m.in. „Zalotnicy niebiescy”, zmarłej w Londynie, obie – córki Wojciecha Kossaka, malarza). W pewnym momencie Andrzej Brycht (m.in. „Dancing w katedrze Hitlera”) z wdziękiem młodego słonia zwrócił się do damy: „Pani Madziu, to właściwie ile pani ma lat?” Jak to, ile, tyle co wszyscy – wystrzeliła pani Magdalena.

Nie przeczę, że panu Julowi mogła się ta riposta podobać, bo wszystkim się podobało i wszyscy ją powtarzali, ale dlaczego Ogórek nie pyta starszych? Zobaczy, niedługo będą mówili o Ogórku, że ma tyle lat co wszyscy.

 

Łatamy dziurę?

To jednak prawda, że natura nie znosi próżni: nam granicę zamykają odmawiając wiz, my będziemy je otwierali. Wielki tytuł: „Polska otwiera granice, ale tylko dla Słowian”.

Poszerzamy Stadion Dziesięciolecia, co to z końcem czerwca miał być zlikwidowany? Który to raz już miał być zlikwidowany? Było wiadomo, że nie będzie i już wiadomo, że nie będzie. Trzeba było tylko znaleźć winnych. Mamy! Winne jest przyznanie nam prawa do Mistrzostw w 2012 roku, bo już teraz, pięć lat wcześniej, wiemy, że nie zdążymy, nawet nie zabrawszy się do roboty.

To po co kandydowaliśmy? Bo należało nam się trochę radości, było o czym rozprawiać, o czym pisać, urządzać roszady na stanowiskach, z tych kilku osób, które się do tego nadają. Przyszli nowi na stare i policzyli, że samo wywożenie gruzu zajęło by im chyba z rok albo więcej (to szacunek ruchomy), co za różnica ile lat, pretekst jest.

A kandydowaliśmy bo nie poradziliśmy się ani kupców z Azji, ani swoich nie zapytaliśmy, czy zechcą się wynieść. Zwyciężyliśmy, a kupcy powiedzieli: „a …..!”. Państwo wybaczą, że dosłownie nie przytoczę. Po prostu wierzyli w swoje wypróbowane sposoby i to oni wygrali. A my, albośmy to jacy tacy, mamy nowe hasło: Aby zapobiec wyludnianiu się kraju, który z sukcesem już pozbył się dwóch milionów rodziców aktualnych i przyszłych, a tam dokąd pojechali, przysporzą co najmniej drugie tyle, jeśli nie więcej, nam będą rodzić Polaków Słowianie zza wschodniej granicy. Choć, spotkałam się ostatnio z poglądem, że nie ma między nami pokrewieństwa i że nie jesteśmy po słowiańsku podobni np. z Rosjanami.

Dziś trzeba przymknąć oko wyobraźni, ale za 10 lat będziemy mieli mniejszości, podobnie jak Litwa, Łotwa, Estonia, one za 20 lat zażądają własnych szkół, świątyń, aktów urzędowych i napisów, także w ich językach, uznania tych języków za równouprawnione w państwie, miejsc w parlamencie. A potem? Potem będą uprawnione żądania: ukraińskie z Przemyślem i Rzeszowem, rosyjskie – z Warszawą i okolicą (czyż nie było ich tu przez 125 lat rozbiorów plus blisko pięćdziesiąt kolejnych?), białoruskie z Podlasiem aż po Hajnówkę, a od zachodu, to co uznają za swoje, zasiedlą Niemcy, z takimi samymi skutkami, no i załatwimy naszą dziurę demograficzną. Będzie kim rządzić, bo przecież „nie chcemy popełnić takich błędów, jak Niemcy z Turkami a Francuzi z Arabami”. O Anglikach z Hindusami zapomnieli, a?

 

Chwała bohaterom

Powiedzenie Winstona Churchilla „Nigdy jeszcze tak niewielu nie zrobiło tak wiele dla tak wielu” też już powtarza kto chce i w jakich chce okolicznościach, być może nawet nie wie, że trzeba dodawać: jak powiedział Churchill o polskich lotnikach.

Za kilka dni, 8 sierpnia, minie 67 lat od dnia, w którym polscy lotnicy wystartowali w Dywizjonie Kościuszkowskim oznaczonym w Królewskich Siłach Zbrojnych jako DYWIZJON 303.

W pierwszym dniu walki zniszczyli 14 niemieckich maszyn, w ośmiu dniach następnych – 40.

„To najlepsi bojownicy podniebni, jakich znam” – pisał w 3 lata po tej „Bitwie o Anglię” amerykański pilot myśliwski. Było wiadomo, że latem i jesienią 1940 r. piloci RAF-u pokonali w tej bitwie Luftwaffe Hitlera. Około 17 tysięcy polskich lotników walczyło w RAFi-e i nie tylko. Na lądzie i morzu, pod koniec wojny, Polska była czwartym w liczebności uczestnikiem alianckich działań wojennych w Europie.

Jeszcze tylko Winston Churchill zdążył powiedzieć: „Jest jeden przewodnik, który pomaga narodowi dotrzymywać słowa i wypełniać zobowiązania wobec sprzymierzeńców. Tym przewodnikiem jest honor”.

A potem zapadła cisza. Na lata.

Nie było polskich lotników w uroczystym przelocie ani w uroczystej defiladzie w Londynie, w rok po zakończeniu tej najstraszliwszej wojny w ludzkich dziejach. Polscy lotnicy stali wśród publiczności, kiedy defilowali ich koledzy, ich alianci. Tak Zachód śmiertelnie się bał wroga Polaków.

* * *


Już jutro, o piątej po południu, zawyją w stolicy syreny. O tej godzinie się zaczęło. O tej godzinie znów rzucono na stos kolejne młode pokolenie, aby zginęło. 18 tysięcy poległo w walce. 200 tysięcy Warszawiaków zabito. Resztę wypędzono.

Na drugim brzegu Wisły „sojuzniki”. Stali i patrzyli, potem wyzwolili gruzy i ruiny, a potem niedobitkom bojowników, przez lata już swoi, urządzali życie jak w Madrycie „zaplutym karłom reakcji”.

* * *

Warto chociaż przez minutę przestać się krzątać, spieszyć, gadać, kiedy zawyją syreny. Przystanąć. Odmówić „wieczne odpoczywanie” bohaterom. Podczas 63 dni, które nastąpiły, zginęła najmłodsza, najdzielniejsza z dzielnych przyszła polska klasa przywódcza, dorastająca w latach wojny. Po wojnie nie urodzili się ich synowie, a jeśli – to nie w kraju.

Nam przystało ubolewać, że wciąż nie ma wśród nas przywódców, na miarę naszych potrzeb i naszych ambicji. Nie ma, bo zginęły geny.

Pozdrawiam, c.d.n.

piątek, 06 lipca 2007

Trzecie podejście

Jeśli ktoś jeszcze chce pamiętać, bo bardzo krótką pamięć ma nasza zbiorowość. Szczególną naszą przypadłością jest rozpatrywanie wszystkiego osobno – osobno stół, osobno krzesło, osobno okna – jak u Tuwima (nie tylko Ujejski jest do cytowania, choć nie jestem pewna, czy Tuwim jest równie „słuszny”…).

Pierwsze dwa podejścia z numerem PESEL na receptach miała, oczywiście, niesłuszna władza. Ale jaka to różnica, skoro o to samo szło? Drugie podejście – miała władza trochę słuszna, ale nie do końca, jak to nam do wierzenia się podaje. Też próbowała załatwić cele dalszego dystansu.

Trzecie, obecne podejście objawia nam się w swojej wielowątkowej urodzie i słuszności; a to dołożenie lekarzom, poprzez niecierpliwość i irytację pacjentów, aby zaprzestali ich popierania, a to samym wykształciuchom, aby mieli tyle zawracania głowy z nieprzekręcaniem numerków, żeby im się odechciało, a to z „niemaniem” do tego głowy (Radio publiczne I, 5 lipca 2007 r., „Sygnały Dnia”). Wreszcie cel niemal narodowy: ulżenie budżetowi Jak? Zwyczajnie, pewnego dnia

zacznie obowiązywać zarządzenie

wewnętrzne, że PO pewnej dacie urodzenia, pewnych leków z ubezpieczenia po prostu NIE BĘDZIE. Za to będzie tekst: NIESTETY, NIE MAMY TEGO LEKU. Ale możemy już za dwa dni dla Pana, Pani, SPECJALNIE SPROWADZIĆ PEŁNOPŁATNY.

Proste? Po co obciążać budżet leczeniem ludzi starych, skoro i tak są starzy, a na starość jeszcze nie ma leków. U nas nie ma. Więcej pieniędzy z emerytur się zwolni a i długość życia ustali się na dopuszczalnym poziomie. Jak w Rosji, nieprawdaż?

Na pewno znacznie więcej się uzyska niż z ukrytym zakazem uprawiania zawodu i dorabiania do emerytury dla starych dziennikarzy, wprowadzanego przez ulubionych kapciowych, którzy w każdego wskazanego bez namysłu rzucą obelgę agenturalności. Na pewno mają zapewnioną bezkarność? W dodatku będą opłacani tak, jak w polskim dziennikarstwie nikomu się nie śniło, począwszy od MERKURYUSZA POLSKIEGO ORDYNARYJNEGO (1661 r.). W Krakowie.

W dodatku nie można w ten sposób wyeliminować dziennikarzy pracujących dla prywatnych mediów, bo publiczne głosząc swą niezależność i obiektywizm, bez żenady i bez strachu mogą do woli dyskryminować ze względu na wiek, płeć i poglądy.

Może to dla nich warto będzie zmienić Kartę Praw, bo korzystając z Europy musimy przecież od niej się różnić, zachować tożsamość. Ot choćby wtedy, kiedy

z surową pryncypialnością, powagą i odwagą

zbierze się Sejm, aby uchwalić usunięcie parlamentarzystów – przestępców, z prawomocnymi wyrokami. Znowu wszystko osobno, znowu nie znają się wzajemnie przyczyna i skutek. A kiedy przestępcy ubiegali się o prawo do roli emanacji narodu, kto wstawiał ich na listy wyborcze i na uprzywilejowane miejsca? Szatani czy aniołowie?

Że nie wspomnę o tych, którzy ich wybrali, ponieważ niczego o nich nie wiedzieli. Albo – wiedzieli najważniejsze: że to swojacy.

 

Od ogółu do szczegółu. Od parlamentu krok w dół i

jesteśmy w samorządzie.

Czy na pewno tylko duże jest piękne? Duże, złożone z obcych sobie elementów może być nieźle pogmatwane i poplątane, a w mętnej wodzie różności pływają i różności mogą się dziać.

Byłam niedawno na spotkaniu mieszkańców Saskiej Kępy z władzami jej hegemona czyli Pragi Południe. Temat – planowana przebudowa ulicy Francuskiej. Z pewną taką nieśmiałością przypomnę, że ma ona w linii prostej przedłużenie w: Placu Przymierza, Paryskiej i rozwidla się: w Wersalską do Wału Miedzeszyńskiego i w Brukselską do Ateńskiej, która to Ateńska zamyka tą główną ulicę z Saskiej Kępy, jej kręgosłup, Maine Street, jak kto woli.

Pokazano zdjęcia dziur, rozwalonych chodników, a wszystko w odpowiedzi na pytanie, czy o parę metrów poszerzyć, czy zwężyć samą Francuską. Kolejni mówcy i mówczynie mówili o swoich dziurach, rurach, drzewach, kostce, płycie.

Ponieważ nic z tych rzeczy konkretnie mi nie doskwiera w mojej okolicy, wyjąwszy niedawno w jednym z domów po ambasadorskiej rezydencji osiadłej siedziby biznes pracodawców, dzięki który Brukselska coraz bardziej przypomina parking podziemny, co to ani przejść, a tym bardziej przejechać, a trawniki niedługo będą deptakiem, co to wyłącznie przejść po dywanie z petów, postanowiłam sięgnąć do istoty rzeczy, tej mianowicie,

że Saska Kępa jest jak Litwa przy Związku Radzieckim

i taki też ma los. Tej dzielnicy nigdy nie lubiła centralna władza w Stolicy (wiem to od maja 1948) i wiele robiła, by ją zdeprecjonować, zdegradować i ludnościowo wymieszać, bo za dużo jeszcze po Powstaniu zostało tu inteligencji. A ta inteligencja „chodzi sobie w szlafroczkach między ogródkami i nosi sobie ciasteczka”. Władysław Gomułka, który był autorem tej definicji Saskiej Kępy (przez jakiś czas mieszkał przy ul. Saskiej) nie odróżniał – bo niby skąd – sukien domowych od szlafroków. Panie wówczas chadzały tu w sukniach domowych, obszernych, wygodnych i nie przebierały się w wyjściowe stroje aby przejść od domku do domku, czy - o zgrozo! – między ogródkami.

Toteż wkrótce po jego wyprowadzce zaczęły na Saskiej Kępie powstawać BLOKI (!) , np. przy Ateńskiej, o pas jezdni od Wisły, dwunasto, czternastopiętrowe a w nich, w ciasnych klitkach społeczeństwo przeniesione z Bemowa i okolicznych siedlisk, bo było tam potrzebne lotnisko. Niedawno dowiedziałam się, że w tych mrówkowcach w willowej dzielnicy, po dwadzieścia lat czekano na założenie telefonu.

Potem, nadal z czystej sympatii do Saskiej Kępy, zainstalowano nam filię AZJI (architekt Jerzy Hryniewiecki w grobie się przewraca) z czystym szyderstwem nazywając ją EUROPĄ.

A potem, potem, czyli już t e r a z zaczęły tu rosnąć kilkunastopiętrowe „apartamentowce”, także do ludnościowego wymieszania. A po domkach chodzą „deweloperzy”, namawiając do sprzedania w zamian za mieszkanie w tych „apartamentowcach”. A do niedawna jeszcze pewna urzędniczka z Pragi-Południe informowała nas kategorycznie, że „to wszystko jest jej i jeden buldożer w jeden dzień wszystkie nasze szeregowe domki a nawet wille zmiecie z powierzchni ziemi”. Pomyślałam wówczas: Mój Boże, jak silnie tkwi w duszach imperatyw walki klasowej.

I kiedy już byłam bliska pytania, kto wydaje zezwolenia na budowę wieżowców w willowej dzielnicy, to znaczy kto je …………., zostałam skarcona przez pewną jejmość i przywołana do mówienia „na temat”, tzn. od nowa o dziurach, rurach, kostce, płycie. I czy Francuską poszerzyć o trzy metry, czy zwęzić o dwa. Albo odwrotnie.

Na zebranie zaproszeni zostali samorządowi działacze zajmujący się miejskim transportem, bo od paru miesięcy Francuska stała się drogą krajową numer któryśtam, a idą nią prywatne linie autobusowe na średni a nawet dalszy dystans. Panowie przysłali listowne usprawiedliwienie, że spotkanie zostało zwołane po godzinach pracy, po 19-tej, więc nie przybędą.

A ja twierdzę,

że małe też jest piękne

i Saska Kępa jako samorządna, niepodległa Pradze dzielnica dałaby sobie radę, zadbała by o rozwój, zachowała styl i tożsamość. Nie ma tu gorszych inteligentów, niż na Żoliborzu, na przykład.

Kto to śpiewał „pomarzyć dobra rzecz”?

A teraz ponownie od szczegółu do ogółu i o

refleksie przestraszonego żółwia.

Wszyscy przypatrywali się wymiataniu wszystkich, którzy cokolwiek wiedzą, zamiast zostawić ich tak długo, aż nauczą „swoich”, od wiedzy merytorycznej po maniery, także przy stole i także w sposobie rozmawiania.

Tu nie tylko o fachowo uszyte garnitury chodzi, o skarpety – podkolanówki, aby nie świecić gołymi goleniami, bo to coś wyjątkowo nieestetycznego, czy o nowe garsonki, czy o przyzwoite ostrzyżenie i cywilizowany makijaż.

Takie zabiegi mogą trochę zmienić na tzw. pierwszy rzut oka. Ale co robić, gdy taki ktoś się odezwie? Co zrobić z timbre’m głosu, z akcentem? Kłania się G. B. Shaw i jego Galatea z filmu: „My Fair Lady”.

Wiem, co to za praca, bo sama zajmowałam się „ociosowywaniem” i nie w każdym przypadku udało mi się to do końca, bo był jeszcze… charakter, a tym należy się zajmować długo długo wcześniej.

Krócej, dosadniej, bez słownego baroku,

Bo komu będzie się chciało recytować taki rozpasany tekst: „Były niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady w Polsce”, skoro „polskie obozy śmierci” wymawia się łatwiej? Nasz tekst także powinien być krótki:

niemieckie obozy śmierci w Polsce

albo wymiennie

niemieckie obozy koncentracyjne w Polsce.

I dlaczego tak się bać słowa „niemiecki”? Sami Niemcy wiedzą, ile płacą od pół wieku swoim ofiarom swoich obozów i także sami Niemcy sami płacą za to, aby miejsca ich hańby przesunąć na mapie troszkę bardziej na Wschód. Mówią: „po prostu dorosło pokolenie, które nie chce nosić tej winy”. W porządku, mówię ja: po pierwszej wojnie światowej też dorosło pokolenie, które nie chciało ponosić za nią winy. I tak się dzieje już drugi raz, w wieku XX i z przeniesieniem na wiek XXI. Tylko że Niemcy są już inne, inni ludzie nimi rządzą i w tym nadzieja. Co nie znaczy, że mamy utracić pamięć.

Co wszystko razem wzięte nie znaczy, że nasze służby zagraniczne nie potrafią się zająć sprawą oświęcimskiej obelgi, szerzonej po świecie przez kręgi nam z definicji nieżyczliwe, lub przez ludzi kierujących się zemstą, bo nie wszyscy są zdolni do przebaczania. Teraz już nie pomogą sążniste listy tych ambasadorów, którzy jeszcze są na placówkach, niższych rangą urzędników, z którymi redakcje się nie liczą, bo najwyżej napiszą: „otrzymaliśmy kolejne pismo z polskiej ambasady”. Teraz trzeba mrówczej, solidnej pracy i przede wszystkim pieniędzy na procesy sądowe, wybitnych prawników, zamiast krewnych i znajomych a przede wszystkim pieniędzy na skargi przed narodowymi i międzynarodowymi sądami o

antypolską obelgę oświęcimską,

bo tak należało by to nazwać, by ludzie w świecie zechcieli to zapamiętać i zechcieli to powtarzać. Cokolwiek powiemy, osobiste imperatywy w rządzeniu czymkolwiek i kimkolwiek, muszą kosztować.

Nas, bo rządzący jakoś się wyżywią, ubiorą, wyleczą.

Pozdrawiam, c.d.n.

Irena Dziedzic © 2010 All rights reserved.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode